Pożyczyliśmy mocne sanki z grubym sznurem, a nawet dzwonki, ubraliśmy się na cebule i na bałwana i ruszyliśmy z Maćkiem i bratanicą do zabawy.
W końcu zdecydowaliśmy odczepić połowę zaprzęgu i jeździć zmianowo, więc dalej poszło prawie gładko. Prawie, bo mocno obnażona powierzchnia jezdni nieźle zgrzytała pod płozami. Polna droga z kolei okazała się zdradliwa, bo kryjąca pod śniegiem muldy ziemi, na których sanki robiły fiku miku. Ale i tak zabawa była pyszna, czy siedziałam z przodu:
czy też z tyłu
Ubawiłam się jak dziecko i spędziłam na mrozie rekordowy czas 3h, bo po przejażdżce nie było końca atrakcji. Druga zmiana w tym czasie ułożyła zgrabny stos na ognisko i wystrugała patyki na kiełbaski, także mogliśmy się od razu rozgrzać (palce u nóg zdrętwiałe na amen) i posilić.
Zaraz potem aparat odmówił mi posłuszeństwa, a poza tym już zbieraliśmy się do odejścia. Zmrok zapadał, towarzystwo nadal bawiło się przy ognisku, zapalono pochodnie i urządzono kulig dookoła boiska. Trochę żal było odchodzić, ale ja już przemarzłam, a Maciek jest świeżo po przeziębieniu i właśnie się zastanawiam, co z nim będzie po takiej eskapadzie.
W każdym razie, miło wrócić na wieś i brać udział w sąsiedzkich spotkaniach, których na próżno się spodziewać w blokowisku.