Uff, poszły sobie... |
poniedziałek, 29 lipca 2013
Czekając na deszcz
Kiedy upał taki, że stos pogniecionych ubrań rośnie w ogromny kopiec, bo włączenie żelazka oznaczałoby samobójstwo, człowiek nie ma sił nic pisać, może jedynie załączyć kilka zdjęć, ku orzeźwieniu.
wtorek, 23 lipca 2013
Kultura mnie ratuje
Mam na myśli TVP Kulturę, gdzie wieczorami można obejrzeć wartościowe filmy, w przeciwnym razie mogłabym w ogóle nie włączać migającego pudła, które oferuje taki stek bzdur (zwłaszcza w wakacje), że szkoda gadać, a co dopiero abonament płacić.
W każdym razie lubię obejrzeć film w telewizji, czekać na określoną porę, a potem delektować się obrazem, natomiast wyszukanie filmu w sieci nie posiada dla mnie już takiego uroku.
Zbiegiem okoliczności trzy obejrzane ostatnio filmy traktują mniej lub więcej o aborcji, ale bynajmniej nie zamierzam wszczynać jakiejkolwiek dyskusji na te tematy. Po prostu uważam filmy za warte obejrzenia, a największym zaskoczeniem była dla mnie rola Małgorzaty Beli, z którą poradziła sobie całkiem "zgrabnie", jak na modelkę przystało.
W każdym razie lubię obejrzeć film w telewizji, czekać na określoną porę, a potem delektować się obrazem, natomiast wyszukanie filmu w sieci nie posiada dla mnie już takiego uroku.
Zbiegiem okoliczności trzy obejrzane ostatnio filmy traktują mniej lub więcej o aborcji, ale bynajmniej nie zamierzam wszczynać jakiejkolwiek dyskusji na te tematy. Po prostu uważam filmy za warte obejrzenia, a największym zaskoczeniem była dla mnie rola Małgorzaty Beli, z którą poradziła sobie całkiem "zgrabnie", jak na modelkę przystało.
poniedziałek, 22 lipca 2013
Tasiemka
Zryw na tę "sesję" był błyskawiczny, fotograf nie pozwolił mi nawet poszukać dodatków ani uwić sobie stosownego wianka z polnych kwiatków, stąd moja wersja "festival look" taka niedorobiona. Ba, ja nawet chwyciłam nie te spodenki co trzeba! Chodziło mi głównie o kamizelkę z "tasiemek", która najwyraźniej czekała na mnie aż ją kupię, bo nie znikała z wieszaka. Ma niewątpliwą zaletę - tylne frędzle doskonale zakrywają celulit! Polecam ;-)
wtorek, 16 lipca 2013
Dumne serce
Dumnam przeogromnie, ponieważ w miniony weekend moje dziecko nauczyło się jeździć na rowerze i potrzebowało na to raptem około 90 minut. Poprzedzone oczywiście dłuższym rykiem i narzekaniem, ale zaraz potem pojawił się banan i nie schodzi mu z twarzy. Złapał rowerowego bakcyla, a mnie ciężar spadł z serca i z bagażnika. Mały radzi sobie tak świetnie, że od razu w sobotę dostał własny rower i w niedzielę ruszyliśmy na pierwszą wyprawę rodzinną, póki co krótką i trochę sentymentalną.
Pokazałam Maćkowi swoją szkołę podstawową, mieszczącą się w sympatycznym dworku.
Dzięki temu, że zarówno klasa jak i cała szkoła były tak malutkie, czułam się tam naprawdę jak w drugim domu, stąd moje dziecko zamiast do miejskiej szkoły z przeładowanymi klasami chodzi do wiejskiej szkółki, a jego klasa liczy... sześć osób!
Potem kluczyliśmy trochę po bliskiej okolicy, starając się trzymać bocznych dróg.
A serce było omijanym przeze mnie jak dotąd motywem, ale zobaczywszy je na targu w wersji przypominającej mi dziecięcą wydzierankę zaakceptowałam i nawet kupiłam. Mimo że z przodu trochę krótsza i nieomal brzuch pokazuję, a tego akurat nie cierpię i uważam za nadmierną dawkę golizny.
Pokazałam Maćkowi swoją szkołę podstawową, mieszczącą się w sympatycznym dworku.
Potem kluczyliśmy trochę po bliskiej okolicy, starając się trzymać bocznych dróg.
pierścionek H&M |
gatki - Kik |
piątek, 12 lipca 2013
Nierozrywkowi
Wczoraj zamierzaliśmy zrobić/zwiedzić dużo a nie zrobiliśmy prawie nic. Pogoda się zbisurmaniła, otoczyła nas senność i zniechęcenie, a już zwłaszcza mnie, co widać po mej fizjonomii.
Tym razem pojechaliśmy do Kopalni Srebra, ale uznaliśmy, że Maciek może znudzić się zwiedzaniem całości, więc wybraliśmy tylko przepłynięcie Sztolnią Czarnego Pstrąga, którą trudno było znaleźć w ... lesie. Mimo oznaczeń kluczyliśmy trochę zdezorientowani, bo wokół ani żywej duszy, a co dopiero turysty żądnego zwiedzania. Czyżbyśmy pomylili ścieżki?
A jednak zamajaczyła gdzieś w oddali niepozorna niby-baszta i po jakimś kwadransie czekania przy ostrych atakach komarów mogliśmy wejść przez żelazną bramkę i wykupić bilety. Wcześniej ubraliśmy się porządnie, bo pod ziemią temperatura 10 na plus, o każdej porze roku:
Zarówno schodzenie w dół jak i wchodzenie na górę odbywało się po małych krętych schodkach, można było dostać zawrotu głowy.
A na dole czekały na nas stare metalowe łodzie (zapakowano nas do trzech) i jeden pan przewodnik. Wyciągał dla nas łodzie spod pomostu i nieźle nimi wówczas bujało - niemiłe uczucie gdy pod spodem co prawda woda płytka na metr, ale za to o temperaturze 4 stopni. W trakcie płynięcia sztolnia zwęziła się praktycznie do szerokości łodzi, stąd palce trzeba było trzymać z daleka od burt.
Każda łódka posiadała z przodu lampkę i to tyle oświetlenia, nie licząc światełka u wylotu obu szybów.
Przez cały czas przewodnik zasypywał nas faktami i legendami, ale muszę przyznać, że wielokrotnie nie rozumiałam go, bo mówił szybko, z dziwnym zaśpiewem i przerwy w zdaniach robił zupełnie nie tam, gdzie bym się tego spodziewała.
Ogólnie byliśmy zadowoleni z atrakcji, ale cena biletu trochę zbyt wygórowana, a samo płynięcie za monotonne i za dużo wysiłku kosztowało mnie wsłuchiwanie się w przewodnika.
Potem mieliśmy pójść do Parku Wodnego, z tym że zawróciliśmy już na wejściu, po zerknięciu przez szybę. Ilość i jakość wodnych rozrywek była zaskakująco skromna jak na cenę biletu, a może my po prostu byliśmy zbyt marudni tego dnia, bo nawet Maciek wolał iść na zakupy, więc skończyliśmy w Tesco.
Tym razem pojechaliśmy do Kopalni Srebra, ale uznaliśmy, że Maciek może znudzić się zwiedzaniem całości, więc wybraliśmy tylko przepłynięcie Sztolnią Czarnego Pstrąga, którą trudno było znaleźć w ... lesie. Mimo oznaczeń kluczyliśmy trochę zdezorientowani, bo wokół ani żywej duszy, a co dopiero turysty żądnego zwiedzania. Czyżbyśmy pomylili ścieżki?
A jednak zamajaczyła gdzieś w oddali niepozorna niby-baszta i po jakimś kwadransie czekania przy ostrych atakach komarów mogliśmy wejść przez żelazną bramkę i wykupić bilety. Wcześniej ubraliśmy się porządnie, bo pod ziemią temperatura 10 na plus, o każdej porze roku:
Zarówno schodzenie w dół jak i wchodzenie na górę odbywało się po małych krętych schodkach, można było dostać zawrotu głowy.
A na dole czekały na nas stare metalowe łodzie (zapakowano nas do trzech) i jeden pan przewodnik. Wyciągał dla nas łodzie spod pomostu i nieźle nimi wówczas bujało - niemiłe uczucie gdy pod spodem co prawda woda płytka na metr, ale za to o temperaturze 4 stopni. W trakcie płynięcia sztolnia zwęziła się praktycznie do szerokości łodzi, stąd palce trzeba było trzymać z daleka od burt.
Każda łódka posiadała z przodu lampkę i to tyle oświetlenia, nie licząc światełka u wylotu obu szybów.
Przez cały czas przewodnik zasypywał nas faktami i legendami, ale muszę przyznać, że wielokrotnie nie rozumiałam go, bo mówił szybko, z dziwnym zaśpiewem i przerwy w zdaniach robił zupełnie nie tam, gdzie bym się tego spodziewała.
Ogólnie byliśmy zadowoleni z atrakcji, ale cena biletu trochę zbyt wygórowana, a samo płynięcie za monotonne i za dużo wysiłku kosztowało mnie wsłuchiwanie się w przewodnika.
Potem mieliśmy pójść do Parku Wodnego, z tym że zawróciliśmy już na wejściu, po zerknięciu przez szybę. Ilość i jakość wodnych rozrywek była zaskakująco skromna jak na cenę biletu, a może my po prostu byliśmy zbyt marudni tego dnia, bo nawet Maciek wolał iść na zakupy, więc skończyliśmy w Tesco.
środa, 10 lipca 2013
Safari - tym razem nie na tarasie
Kolejny upalny dzień spędziliśmy bardzo aktywnie - najpierw, rzecz jasna, w wodzie przetrwaliśmy południowe godziny. Nie sądziliśmy, że do Uniejowa ciągną takie tłumy - w kolejce do kas czekaliśmy 30 minut! Zupełnie nam nie w smak taki kocioł, ale 2 godziny zabawy minęły bardzo szybko i nie wiedzieliśmy co dalej ze sobą zrobić po pokonaniu tych stu kilometrów. Na szczęście nieopodal jest Zoo Safari w Borysewie. Akurat nie polecam zwiedzać w taki gorąc, zbyt mało tam drzew (dopiero rosną), które dałyby schronienie zarówno zwiedzającym jak i zwierzętom, więc jedni i drudzy nie mieli ochoty na bliskie spotkania. Przykro było patrzeć jak zwierzęta (nie)radziły sobie z upałem:
Wielbłąd miał najłatwiej, zwłaszcza że był... zupełnie wyliniały.
W chłodniejszy dzień to świetna atrakcja dla maluchów, bo teren nie taki rozległy jak wielkomiejskie zoo, a najważniejsze egzotyczne zwierzęta są na wyciągnięcie ręki. Nie wzięliśmy ze sobą aparatu, zdjęcia robiłam telefonem, ale gdyby dopisała pogoda i sprzęt, fotki byłyby przepiękne.
Na początek cierpliwie czekaliśmy, aż foka szara o imieniu Dawid pokaże nam się łaskawie, ale wychylał łeb tylko na chwilę, prychał i uciekał w chłodne głębiny. Gdyby nie pracownik zoo, który go zawołał, mielibyśmy na zdjęciu jedynie znikający grzbiet.
Ze wszystkich bydełek najbardziej zainteresował nas Dredziarz, jak go nazwaliśmy, rzadka odmiana osła:
Nie lada niespodziankę sprawił nam ten brzydal czyli świnia mangalica. Mogliśmy przypuszczać, że po wytarzaniu się w błocku otrzepie się jak pies, a mimo to nie zdążyliśmy uskoczyć w porę i wylądowało na nas sporo czarnych kropli, ale byliśmy już tak zakurzeni i spoceni, że niewiele nas to obeszło.
Świniak przynajmniej chciał się z nami podzielić prysznicem, a te przyjemne olbrzymie długouchy miały nas w ... głębokim poważaniu. Być może spieszyły się do Alicji:
Maciek cieszył się ze spotkania z Królem Julianem i chociaż z postury nie przypominał tego bajkowego, to egoizmem wykazał się należytym i nie podzielił się z małżonką znalezionym orzechem.
Spotkaliśmy też Timona (to ten na czatach) i jego sympatyczną rodzinkę, która bardzo garnęła się do ludzi.
A tu widzimy typowy podział ról w tradycyjnej rodzinie - pan surykatka leży rozwalony (tylko piwa brak), a żona skwapliwie karmi piersią dwoje małych naraz:
Czułe pożegnanie:
Tuż obok rozczulających surykatek spotkaliśmy jeszcze bardziej rozbrajające małpki o ludzkich twarzach, od których nie mogłam się oderwać, aż mąż znacząco postukał się w czoło:
Żyrafy bawiły się z nami w chowanego (właściwie jedna, bo druga schowała się na dobre) - parę kroków w naszym kierunku i nagle obrót i za drzwi!
Najwięcej czasu spędziliśmy przy białych lwach (nie mylić z albinosami), ponieważ czekaliśmy na ich karmienie o 17.
Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać, bo na karmienie kajmanów nie doczekaliśmy się, mimo wypisanych godzin posiłków. Naczekaliśmy się i nanudziliśmy, aż Maciek obierał patyk, ale warto było, bo opiekun dużo nam opowiedział o lwach białych, a w szczególności o tej młodej parze z wybiegu. Na dodatek przy karmieniu pan lew trochę poryczał i poprychał na opiekuna, zapewniając dodatkową dawkę emocji małym i dużym zwiedzającym.
To pisałam ja, Grumpy.
Wielbłąd miał najłatwiej, zwłaszcza że był... zupełnie wyliniały.
W chłodniejszy dzień to świetna atrakcja dla maluchów, bo teren nie taki rozległy jak wielkomiejskie zoo, a najważniejsze egzotyczne zwierzęta są na wyciągnięcie ręki. Nie wzięliśmy ze sobą aparatu, zdjęcia robiłam telefonem, ale gdyby dopisała pogoda i sprzęt, fotki byłyby przepiękne.
Na początek cierpliwie czekaliśmy, aż foka szara o imieniu Dawid pokaże nam się łaskawie, ale wychylał łeb tylko na chwilę, prychał i uciekał w chłodne głębiny. Gdyby nie pracownik zoo, który go zawołał, mielibyśmy na zdjęciu jedynie znikający grzbiet.
Ze wszystkich bydełek najbardziej zainteresował nas Dredziarz, jak go nazwaliśmy, rzadka odmiana osła:
Nie lada niespodziankę sprawił nam ten brzydal czyli świnia mangalica. Mogliśmy przypuszczać, że po wytarzaniu się w błocku otrzepie się jak pies, a mimo to nie zdążyliśmy uskoczyć w porę i wylądowało na nas sporo czarnych kropli, ale byliśmy już tak zakurzeni i spoceni, że niewiele nas to obeszło.
Świniak przynajmniej chciał się z nami podzielić prysznicem, a te przyjemne olbrzymie długouchy miały nas w ... głębokim poważaniu. Być może spieszyły się do Alicji:
Maciek cieszył się ze spotkania z Królem Julianem i chociaż z postury nie przypominał tego bajkowego, to egoizmem wykazał się należytym i nie podzielił się z małżonką znalezionym orzechem.
Spotkaliśmy też Timona (to ten na czatach) i jego sympatyczną rodzinkę, która bardzo garnęła się do ludzi.
A tu widzimy typowy podział ról w tradycyjnej rodzinie - pan surykatka leży rozwalony (tylko piwa brak), a żona skwapliwie karmi piersią dwoje małych naraz:
Czułe pożegnanie:
Tuż obok rozczulających surykatek spotkaliśmy jeszcze bardziej rozbrajające małpki o ludzkich twarzach, od których nie mogłam się oderwać, aż mąż znacząco postukał się w czoło:
Żyrafy bawiły się z nami w chowanego (właściwie jedna, bo druga schowała się na dobre) - parę kroków w naszym kierunku i nagle obrót i za drzwi!
Najwięcej czasu spędziliśmy przy białych lwach (nie mylić z albinosami), ponieważ czekaliśmy na ich karmienie o 17.
Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać, bo na karmienie kajmanów nie doczekaliśmy się, mimo wypisanych godzin posiłków. Naczekaliśmy się i nanudziliśmy, aż Maciek obierał patyk, ale warto było, bo opiekun dużo nam opowiedział o lwach białych, a w szczególności o tej młodej parze z wybiegu. Na dodatek przy karmieniu pan lew trochę poryczał i poprychał na opiekuna, zapewniając dodatkową dawkę emocji małym i dużym zwiedzającym.
To pisałam ja, Grumpy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)